![]() |
|||||||||||||||||||
![]() |
|||||||||||||||||||
Jest już nowe, 31 -te wydanie ENIGMY !
| |||||||||||||||||||
|
GATLIF – Tony Gatlif to reżyser urodzony w 1948 roku w Algierze, potomek francuskich Romów, dziecko ulicy, uciekinier, miłośnik kina, który sporą część swojej jakże bujnej młodości spędził w domach poprawczych... – zaczęłam z godną pozazdroszczenia pewnością w głosie, którą na próżno starałam – Och, dajże spokój – niecierpliwie machnął ręką Filip i już od razu dał mi do zrozumienia, że moje uporządkowane i starannie przygotowane wystąpienie nie zyska jego aprobaty. – Wyrośnie z tego zaraz legenda, fałszywie doczepiona mitologia i niesamowite opowieści o drodze do sławy... Przecież dobrze wiesz, że jego nazwisko wcale nie brzmi Gatlif, że naprawdę nazywa się Michel Dahmani, a do kina chodził po to, żeby się ogrzać i przespać… – Wiem doskonale – nie dałam zbić się z tropu i dzielnie brnęłam dalej. – ale od czegoś przecież trzeba zacząć. Filip popatrzył na mnie na poły ze znudzeniem, na poły z rozbawieniem: – Zacznij inaczej. Od szczegółu. Od fragmentu. Tak, jak on zaczyna swoje filmy. Rozjechany śnieg Dookoła jest biało, zupełnie biało. Wtle budynki, prosto jak strzelił – droga. Wieczny symbol wędrowania, poszukiwania, oklepana metafora życia. I byłoby to starte, wypłowiałe, wyblakłe, jak spalone słońcem płótno zapomnianego malarza, gdyby nie przenikliwe zimno wwiercające się w ciało, wdzierające się bez pytania i bez pozwolenia wszędzie, gdzie to tylko możliwe, wgryzające się swoimi ostrymi zębami w dłonie i stopy. Ostre szpileczki mrozu sprowadzają na ziemię; nie pozwalają zastanawiać się nad metaforami. – Putain! – klnie Stéphane, przytupując nogą w rozpadającym się bucie. – Je déteste marcher! I rusza dalej. Po lodzie i rozjechanym śniegu Rumunii. Stéphane to główny bohater filmu pt. „Gadjo dilo”. Przez śnieg, bynajmniej nie rozjechany, przedzierają się starym mercedesem Zingarina i Tchangalo. Samochód grzęźnie w zaspach, wokół nie ma żywej duszy; tylko biel, biel i biel. Nic się nie porusza, jak gdyby wszystko zastygło w bezruchu, jakby mróz uwięził jakiekolwiek życie w pustce, w czasie, który nagle stanął. I który ze szklanym hukiem pęknie, kiedy powietrze przeszyje wrzask Zingariny.
– Bastardo, va fanculo! – klnie dziewczyna.
Zingarina to główna bohaterka najnowszego
filmu Gatlifa, „Transylwanii”.
Filip słucha mnie z przejęciem, skupia
się na tym, co mówię. Zingarina tańczy
– A to, co najważniejsze? Dopełnienie
filmu? Choć może to obraz jest bardziej
jej dopełnieniem… Muzyka towarzyszy obrazowi od początku do końca. Jest wszędzie; kiedy smutek ogarnia wieś i kiedy ojciec wydaje córkę za mąż. Cygańska kapela na mrozie, pod gołym niebem gra skoczne melodie doprowadzonemu na skraj wytrzymałości Tchangalo, który tańczy, pijąc na umór. Pije Zingarina w barze, pije i tańczy, tłukąc białe talerze. Jest późno, prawie pusto, a ona tańczy, kawałki naczyń rozpryskują się jej pod nogami. Rozpryskują się też pod nogami Sabiny i Stéphane'a, którzy w szaloną bukaresztańską noc dają się porwać jękliwym dźwiękom skrzypiec. Tańczą. Tańczy wsłuchany w płaczliwą melodię akordeonu Isidor w „Gadjo dilo”, opłakując na cmentarzu śmierć swojego przyjaciela, Milana. Stéphane tańczy bez melodii, ona jest w nim, w jego głowie i w jego sercu. Stéphane tańczy także nad grobem, nad prowizoryczną mogiłą, w której pogrzebał zniszczone przez siebie taśmy z nagraniami romskich pieśni. Już ich nie potrzebuje, zna je na pamięć. Bo najpiękniejsza jest w nich właśnie nietrwałość. Nie ma potrzeby więzić ich na celuloidzie. Muzyka jest całym życiem, wypełnia je po brzegi, na weselach i pogrzebach, przy pracy i odpoczynku. I będzie niesiona dalej, przez wszystkie pokolenia. Bo jest nieodłączną częścią tradycji. Tak, jak modlitwy, przesądy i rumuńska wódka.
Filip nalewa mi kieliszek i pytająco unosi
brwi: Niedźwiedź i czeski kryształ – Złota albo się szuka albo jest się nim suto obwieszonym. A miłość? Istnieje, owszem, trochę schowana, trochę niewyraźna; bywa, że niekiedy bezlitośnie wyśmiana, ale żywa i pulsująca pod skórą. Jak krew.
Zamyślam się. A Filip ciągnie dalej: – To wtedy, kiedy przejęty Tchangalo wypala papierosa, podpaliwszy filtr i nawet tego nie zauważa? – pytam i uśmiecham się. – Tak, wtedy – przytakuje Filip. – A kiedy Stéphane w miłosnym szale z Sabiną uderza głową o strop, a ona śmieje się bezlitośnie? To nie jest groteskowe? – Jest. – Odpowiadam. – Tak samo, jak sałatka z pomidorów i cebuli, przyrządzana przez Tchangalo na środku drogi. Jak zaimprowizowana walka bokserska między nim i Zingariną. Jak ona sama, jadąca na rowerze i wyśpiewująca: Viva el comunismo y la libertad! Jak zadarta spódnica Sabiny, która pokazuje, gdzie ma wyśmiewające się z niej dzieciaki. Jak żyrandol z czeskiego kryształu, kupiony od wiejskiej baby i zawieszony na drucie podprowadzającym prąd z przewodów – umieszczony nad rozpalonym w lesie ogniskiem. Chociaż to już nie groteska, to czysta fantazja. Ale ja sądzę, że to wzruszające. Czeski kryształ... powracający z więzienia Adriani w „Gadjo dilo”... Zingarina tuląca do piersi maleńkie dziecko. Trywialne. Widzieliśmy to już mnóstwo razy. Ale życie bywa trywialne. I nic na to nie poradzimy. – A nie wydaje ci się, że on wciąż opowiada tę samą historię? Że „Gadjo dilo” i „Transylwania” to jedno i to samo? Nudne i bez pomysłu? Poszukiwanie miłości, szaleństwo, odkrywanie własnej tożsamości? Że każdy nowy film jest powielaniem poprzednich? pokojem. – Wraca do tego, co już było, co już widzieliśmy. Ale czy ta historia jest tak naprawdę najważniejsza? Czy nie lepiej odejść od schematu i pokazać kawałek rzeczywistości, mały wycinek, nic ważnego, nic szczególnego? A może wszystko już było, wszystko już przeminęło i teraz może już się tylko powtarzać? Może to powtarzanie gwarantuje przetrwanie? A może po prostu Gatlif chce nas oderwać na chwilę od ziemi, sprawić, byśmy zapomnieli o wszystkim i wrócili do zszarganych korzeni, o których nikt w naszym świecie już nie pamięta, bo nie są nam potrzebne, zużyły się – są wyświechtane, więc i wytarte od ciągłego użycia niszczeją, minął termin ich ważności i nikt nie zwraca już na nie uwagi? Warto na chwilę przenieść się w inny świat.
– Wykorzystując do tego ginący folklor
Cyganów, rumuńską cepelię? – pyta
z powątpiewaniem i ironią w głosie Filip. * * * Filip patrzy na mnie przenikliwie i bez
słowa. Jestem zmęczona. Patrzę na zegarek:
pierwsza trzydzieści. Nie mówię już nic. Nie mam nic do dodania. Słowa nie są potrzebne. Niektórych rzeczy nie warto w nich zamykać, bo tracą przez to na znaczeniu, powszednieją, rozkruszają się w palcach. Patrzymy na siebie. Nie mówimy nic. Wystarczy, że rozumiemy. Joanna Kocik
tytuł jest cytatem z wiersza „Zapach maciejki” |
||||||||||||||||||